Po kolejnych wyrokach TSUE następował wysyp pozwów frankowych. Równocześnie coraz więcej prawników zaczęło szukać dla siebie miejsca właśnie w tym obszarze. Nie wszyscy, bo są też tacy, którzy podkreślają, że takimi sprawami nie będą się zajmować za żadne pieniądze. Niezależnie od tego, w pełnomocnikach, ale też w firmach oferujących wsparcie w zakresie kredytów frankowych, można przebierać jak w przysłowiowych ulęgałkach.
Trzeba zawsze zastanowić się, czy przy niskich kosztach dany pełnomocnik faktycznie poprowadzi sprawę do końca z należytą starannością, jeśli np. w trzecim roku jej prowadzenia okaże się, że właściwie pracuje już za darmo i musi przyjmować coraz to nowe sprawy, żeby nadrobić te straty – tłumaczy Joanna Wędrychowska. Problemem jest też działanie spółek kapitałowych, które mogą opierać się tylko na wynagrodzeniu od sukcesu.
„Jako kancelaria zauważamy, że jak grzyby po deszczu nadal rosną różnego rodzaju spółki, które oferują nawet darmowe prowadzenie sprawy, a nawet opłacenie pozwu i kosztów sądowych. Na końcu trzeba jednak zapłacić gigantyczne koszty, jeżeli się wygra z pomocą takiej spółki lub ponieść koszty przegranego procesu
mówi Daniel Ostaszewski, radca prawny
kredytów frankowych
Jak to wygląda w praktyce? Taka firma oferuje swoje usługi za symboliczne stawki – kilkaset, maksymalnie kilka tysięcy złotych. Problemem jest jednak wysokie success fee, sięgające nawet np. 30 proc. udzielonego kredytu. Innymi słowy w przypadku 300 tys. zł to aż… 90 tys. zł. Zazwyczaj też wygrana, w rozumieniu reprezentujących frankowicza, to nie tylko unieważnienie umowy, ale też przewalutowanie czy ugoda.
Daniel Ostaszewski mówi, że przy sprawach prostszych umowach jak np. Millennium, Mbank, Polbank oraz niespornym charakterze statusu konsumenta kancelaria jest w stanie poprowadzić sprawę już za 4- 6 tys. złotych. Do tego dochodzi określona kwotowo premia, w granicach do 5 proc. kwoty udzielonego kredytu, zatem całkowity też może wynieść 10-30 tys. zł.
Czytaj pełny wywiad na Prawo.pl